Poniżej pełna fotorelacja z ekspedycji w Góry Byrranga w sierpniu 2017.
Pierwsza wyprawa, z której jestem autentycznie dumny i zadowolony

>>>>>>> Cel, tło, wizja ekspedycji
Cel: samotny trawers najwyższej i jednocześnie najsłabiej poznanej i
najbardziej odległej, północno-wschodniej części gór Byrranga, jednocześnie
najmniej poznanego obszaru w Arktyce i Syberii. W ramach celu:
(1) zdobycie najwyższego szczytu - nienazwanej góry (1125 m npm) na południu
gór, (2) przejście wewnętrznego płaskowyżu gdzie góry wypłaszczają się,
przypominając nieco oko cyklonu otoczone zwartymi masywami, oraz (3) zdobycie
Góry Lednikovaya (1119 m npm), lodowcowej góry na północy, najbardziej
charakterystycznego szczytu, który długie lata był błędnie uważany za najwyższy
szczyt Gór Byrranga.
Rezultat: Wszystkie cele zostały wykonane. Dodatkowo zdobyłem również trzeci
szczyt o wysokości ponad 1100 metrów - okazało się, że te trzy góry są jedynymi
o takiej wysokości na całym Półwyspie Tajmyr. Ten trzeci szczyt to nienazwana
góra stanowiąca najwyższy punkt wielkiego wypłaszczenia pokrytego największymi
lodocami w Górach Byrranga, w tym Lodowca "Nieożidanyj" ("Nieoczekiwany").
Cel i wizja są logiczną kontynuacją dotychczasowych wieloletnich wysiłków
mających na celu wyczynowo-fotograficzną eksplorację najbardziej
odizolowanych pasm górskich i płaskowyżów Syberii oraz Arktyki Syberyjskiej.
Każdą kolejna ekspedycją staram się coraz bardziej maksymalizować dwie
"metryki" (miary):
- po pierwsze: oddalenie od najbliższych przyczółków cywilizacji, co niesie ze
sobą interesujące wyzwania dla psychiki i logistyki, zwłaszcza w przypadku
ekspedycji samotnych. Stąd też skupienie się niemal w zupełności na Północy i
Wschodzie Syberii - Południe i Zachód nie są aż tak bardzo interesujące (więcej
ludzi i istniejąca turystyka). Góry Byrranga to moim zdaniem obiektywnie
najbardziej interesująca pod tym względem lokalizacja: niezwykłe oddalenie
(500 km w linii prostej od najbliższej osiągalnej wioski Chatanga) i
jednocześnie interesująca lokalizacja (góry, lodowce, itp.).
- po drugie: maksymalizacja trudności pogodowych, co niesie ze sobą
interesujące wyzwania sprzętowe i logistyczne. Inne interesujące miejsce pod
tym względem miejsce to góry Jakucji zimą - temperatury dochodzące do -70 C.
Wracając do tej konkretnej ekspedycji.
>>>>>>> Przygotowania i zwiększenie szansy na sukces
Przygotowania podporządkowane zostały zmaksymalizowaniu szansy na osiągnięcie
zamierzonych celów. Można je podzielić na trzy kategorie:
(1) Przygotowania kondycyjne
Biegi po górach i wzgórzach (w relatywnie krótkim czasie następuje spore
zmęczenie, poza samą wytrzymałością występuje też trening siłowy, trening taki
dobrze symuluje powszechny na wyprawie wysiłek (przewyższenia, marsz bagnami,
itp.)). Na kilka miesięcy przed ekspedycją dostosowałem trening pod kątem
wyprawy poprzez bieganie / marszobiegi z plecakiem (10-25 kg)).
(2) Przygotowania sprzętowe
Pamiętając jeszcze mordercze dla jakości wyprawy 40kg, jakie nosiłem w trakcie
pierwszego wyjazdu, skupiłem się na minimalizowaniu wagi. Zakupiłem wagę
gramową oraz starałem się bezlitośnie eliminować wszelkie niepotrzebne gramy.
Przykładowe decyzje:
- torebki foliowe z suwakiem zamiast saszetek na wszystko co możliwe.
- wspólny worek kompresyjny dla śpiwora i skarpet puchowych.
- Mniej jedzenia niż zwykle - godząc się na to, że w przypadku wolnego marszu
będę bardziej głodny, zabrałem około 30-40% jedzenia mniej niż biorę
zazwyczaj, zakładając przyswajanie max 2000 kalorii dziennie.
- Lżejsze zamienniki. Było to o tyle trudne, że np. nie mogłem zabrać bardzo
lekkiej zwykłej tarpy zamiast namiotu - w Arktyce nie ma drzew i wieją
huraganowe wiatry - namiot musiał być silny, wytrzymały, i jednocześnie
lekki.
(3) Przygotowania logistyczne
Tutaj podjąłem kilka dość drastycznych decyzji.
Po pierwsze - to, czego długo już chciałem i planowałem, jednocześnie trochę
się tego obawiając - zupełnego spalenia za sobą mostów, prawie żadnej
możliwości odwrotu. Długi czas myślałem już o zmianie formuły swoich wypraw
trochę na wzór przejścia Grenlandii a la Fridtjof Nansen czy eksploracji
Ameryki a la Cortez, którzy palili za sobą statki bądź też specjalnie zaczynali
wyprawę w miejscu zupełnie bezludnym. Tylko marsz naprzód. Oczywiście, w
dzisiejszym świecie jest mimo wszystko inaczej, gdyż mając odpowiednie
możliwości finansowe, można by sobie pozwolić przecież i na lot na Biegun
Północny. Ale mimo wszystko, dolot i akcja ratunkowa w najwyższej i najdzikszej
części Gór Byrranga byłaby bardzo trudna, skomplikowana, kosztowna, i
długotrwała. Lepiej tego nie próbować.
Podejście pozornie nierozsądne, w rzeczywistości roztropne i skuteczne: mając
świadomość takiego położenia, człowiek z jednej strony zachowuje dużo większą
ostrożność ("no bo jeśli zrobię coś głupiego, to raczej znikąd ratunku"), a z
drugiej strony szansa za osiągnięcie zamierzonego celu jest większa ("no bo i
tak muszę tam dotrzeć, albo umrę tu z głodu"). Oczywiście, działa to tylko
wtedy, jeśli dokładnie zaplanuje się całość przedsięwzięcia i dobrze rozpozna
potencjalne przeszkody i zawczasu zapewni odpowiednie środki zaradcze.
Innymi słowy, drobiazgowa organizacja, wedle formuły Amundsen'a: "Przygody
to rezultat nieprzygotowania".
Jeszcze jedna uwaga o dodatkowej motywacji do szybkiego marszu, na którą
zdecydowałem się w ostatniej chwili. Zawsze dotychczas na każdą wyprawę brałem
ze sobą publikacje do wieczornej lektury. Jestem z powołania naukowcem;
praca naukowa, myśl i rozważanie przenikają praktycznie każdy aspekt i chwilę
mojego życia, również w trakcie wypraw. Wieczorne lektury, lektury w trakcie
przeczekiwania złej pogody - to było zawsze elementem towarzyszącym. Tym razem,
trochę na ostatnia chwilę, przyszedł mi do głowy inny pomysł. Pilot helikoptera
(Yuri) zasugerował mi, że w trakcie swoich lotów w najbliższych dniach zostawi
dla mnie w najbardziej prawdopodobnym punkcie przylotu (tzw. Punkt Barkova,
odległy o ok. 300 km marszu, nazwa od rzeki Barkova) mały depozyt "na wypadek
dłuższego czekania" z benzyną i jedzeniem. A ja stwierdziłem, że do tego niech
czekają tam na mnie publikacje i materiały do lektury. Dzięki temu będę napierać
naprawdę w sposób w pełni zdecydowany, prąc do przodu, by jak najszybciej mieć
coś do czytania i do rozważania. Dzięki temu nie będę szukać usprawiedliwienia
dla swojego lenistwa wobec niesprzyjającej pogody i wyeliminuję myślenie typu
"zbyt mocno wieje, a niech tam, dziś nie wychodzę z namiotu i czytam". Zamiast
tego zmaksymalizuję szansę na zdecydowane napieranie oraz jeszcze bardziej
zminimalizuję ryzyko ulegania lenistwu czy braku determinacji. Jak palić mosty,
to sumiennie

>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>> RELACJA
Łączny dystans: 300-320 km (dane wedle DaftLogic Distance Calculator,
GPS włączany był tylko co jakiś czas w celu lepszej orientacji).
>>>>>>> Dolot:
Zurich ---> [Aeroflot] ---> Moskwa ---> [Aeroflot] ---> Krasnojarsk ---> [KrasAvia] ---> Chatanga ---> [Helikopter Mi-8] Góry Byrranga
Na lotniskach praca do ostatniej chwili + rozwiązywanie różnych kwestii organizacyjnych.
Ostatni segment w samolocie: lot do Chatangi:
Po przylocie odwiedzam znajomego Valery'ego i załapuję się na posiłek

Chatanga:
>>>>>>> Dzień pierwszy. Przybliżony dystans pieszo: 13 km
Yuri przyszedł po mnie bodajże około 9:30 rano, przynaglając, bym za chwilę
udał się na lotnisko. W tym czasie wciąż mocowałem się z wolnym internetem,
odpisując na maile. Wkrótce połączenie nagle przestało działać (zdarza się w
Chatange częściej niż rzadziej), a ja stwierdziłem, że czas na mnie, po czym
skierowałem się w stronę lotniska. Po szybkiej kontroli bezpieczeństwa znalazłem
się w helikopterze (jak zwykle Mi-8). Okazało się, że leci też grupa geologów.
Po około 1-1.5h lotu helikopter wylądował w sercu tundry, kilkadziesiąt
kilometrów od Zatoki Chatangi, by zatankować (w tym punkcie znajduje się taka
mini-stacja benzynowa dla helikopterów - cysterna z paliwem na zupełnym
pustkowiu). Po wyjściu na zewnątrz helikoptera zaskoczyła mnie wyjątkowo niska
odczuwalna temperatura - wielki kontrast w porównaniu z Chatangą odległą o
zaledwie około 200-300 kilometrów. Cóż, zapomniałem już trochę o niezwykle surowym
klimacie północy Tajmyru od wyprawy z 2015...
Następnie helikopter skierował się dalej na północny zachód, gdzie po
kilkudziesięciu minutach dalszego lotu grupka geologów wysiadła u podnóża gór.
Kolejne kilkadziesiąt minut lotu, kierunek prawie idealnie na wschód, i
znaleźliśmy się w punkcie docelowym - południowo-wschodni kraniec Gór Byrranga.
Inna grupa geologów kończyła tam badania, a ja tam wysiadałem. Dochodzi 15.
Krótka rozmowa z Yurim. Na moje pół żartobliwe i pół poważne uwagi o tym, czy
przyleciałby po mnie, gdyby stało się coś poważnego, jak na przykład złamana
noga, skwitował raczej brutalnie, że w centralne góry nikt nie lata i że wtedy
najlepiej jak strzelę sobie w głowę. Po chwili zorientował się chyba, że nie
biorę broni palnej, więc dodał, że lepiej bym wtedy podciął sobie gardło. Cóż,
potraktowałem to jako dodatkową motywację do zdecydowanego marszu bez
oglądania się wstecz.
Wiedziałem, że zrobiłem, co mogłem, by ukształtować tę ekspedycję właśnie na
wzór przejścia bez możliwości odwrotu, a ostatnia rozmowa z Yurim utwierdziła
mnie w tym przekonaniu. Yuri podkreślił też ponownie, że w tym miejscu
(startowym) już nie będzie lotów i że mam iść do Punktu Barkova, gdzie loty
mają miejsce co jakiś czas. Następnie szybko skonsultowałem się z geologami, która
rzeka jest tą, wzdłuż której planowałem pierwszy etap marszu.
Szybkie wypakowanie rzeczy, Yuri podrywa helikopter, a hałas silnika szybko niknie
w dali.
Zostaję sam, a wokół tylko biel (spadł już śnieg), wystająca spod śniegu trawa,
porywisty wiatr, niskie szare chmury gnane podmuchami i ponura aura. Zebrawszy się w
sobie, zaczynam marsz.
Pogoda pogarsza się coraz bardziej w ciągu najbliższych kilku godzin. Coraz
mocniej wieje, co gorsza idę pod wiatr, przychodzi solidny opad deszczu ze
śniegiem.
Od pierwszej chwili sporo bagnisk. Na razie wciąż poszukuję suchej drogi marszu
po kępach. Po pewnych etapach w ciągu kolejnych dni przestanę się tym przejmować.
Napotykam rzekę zbyt szeroką do przejścia suchą stopą. Stwierdziwszy, że równie
dobrze i teraz mogę zacząć przekraczanie w klapkach, zamiast iść w górę dopływu
i znaleźć dogodniejsze miejsce, szybko zdejmuję buty, przechodzę w klapkach, i
kontynuuję marsz.
Po jakiś czasie, może około 19, opad powoli ustaje. Około 20 zatrzymuję się i
decyduję na biwak (po krótkim wahaniu). Kolejne kilometry będą wieść przez
rejony gdzie rzeka jest coraz mniejsza a teren podnosi się coraz bardziej -
stwierdzam, że zamiast tracić czas na późniejsze dłuższe szukanie miejsca na
biwak, gdzie kamienie nie przetną podłogi namiotu, skorzystam z dogodnie
wyglądającej łączki (raczej rzadkiego widoku w tych górach) i wstanę jutro
wcześniej, by w ten sposób wykorzystać zaoszczędzony czas na dłuższe maszerowanie.
Jak zawsze jest mi ciepło w stopy dzięki skarpetom puchowym Roberts'a.
Miejsce biwaku: 75.215649, 110.747844
https://www.google.ch/maps/place/75%C2% ... 110.747844
>>>>>>> Dzień drugi. Przybliżony dystans pieszo: 27 km
Pobudka o 6 rano. Jestem zaskoczony niezwykle słoneczną pogodą. To coś, czego
nie spotyka się zwykle na Tajmyrze.
Szybko zbieram się i o 7 jestem już w drodze.
Po niedługim czasie docieram w pobliże nienazwanego szczytu o wysokości 1125
metrów, najwyższego w całych Górach Byrranga. Mimo, że w międzyczasie
nadciągnęły chmury, to dzięki raportowi Yuri'ego (z Sankt Petersburga) wiem, że
ma być raczej pogodnie cały dzień. Decyduję się na atak.
Dla szybkiego wejścia zostawiam plecak u podnóża oraz zabieram ze sobą:
oczywiście kije trekkingowe, nieco jedzenia do kieszeni, aparat fotograficzny z
telefonem satelitarnym, przewieszony przez szyję sweter puchowy Roberts, oraz
termos przewieszony przez ramię dzięki prostej niby-uprzęży, którą naprędce
zmajstrowałem z paska kompresyjnego.
Podchodzę szybko pokrytymi śniegiem zboczami.
Niezbyt fortunnie wybrałem trasę podejścia - pewien odcinek był dość
nieprzyjemny z powodu sporego kąta nachylenia oraz luźnych kamoli. Pokonałem
fragmenty dla bezpieczeństwa na czworaka i w końcu wgramoliłem się na grań szczytową.
Szczyt był dalej niż przypuszczałem, ale na szczęście po kilkunastu minutach
zameldowałem się na wierzchołku. Czas podejścia - około 2 godzin.
Na szczycie widać wyraźnie, jaka pogoda panuje tutaj w pierwszej połowie sierpnia. A jeszcze 50
kilometrów dalej na południe nie ma ani grama śniegu...
Radość na szczycie i zdjęcia z samowyzwalacza. Na szczycie towarzyszy mi ulubiony "docieplacz"
na wszelakie chwile postoju: sweter Roberts'a.
Z serii "Dla Judyty"

Różaniec na wieczory

Kilka widoków:
Zejście wybrałem już nieco fortunniej. Zbiegłem niemal do samej podstawy i w
ciągu około 40 minut byłem na dole.
W tym dniu popełniłem kardynalny błąd, który będzie ciągnął się za mną do końca
marszu - niepotrzebnie ubrałem polar, który przepociłem w wyniku intensywnego
podejścia. Nie wysuszę go już do końca wyprawy, mimo wysiłków jak np.
zawieszanie go nad kuchenką w trakcie gotowania.
Po zejściu szybko zagotowałem wody na ponowne zalanie termosu gorącą herbatą.
Dla szybszego gotowania dodatkowo zaizolowałem kuchenkę karimatą, już wtedy
próbując podsuszyć polar.
Czekam na zagotowanie wody

Kolejne godziny to marsz pokrytymi śniegiem dolinkami, podejście na przełęcz i
zejście do doliny kolejnej, większej rzeki
Ślady, jedne z wielu
Marsz korytem, obserwacje szpiczastego szczytu wystającego ponad chmurami.
W tym momencie zatęskniłem do domu oraz do Judyty.
Dojście do sporej rzeki i przekroczenie bez zdejmowania butów po znalezieniu
miejsca, gdzie dalekim skokiem przesadziłem nurt, trochę tylko zamoczywszy
buty.
Gdzieś w tych rejonach napiłem się lodowato zimnej wody ze strumienia, mimo
tego, że chwilę wcześniej przemknęła mi przez głowę myśl, że może na razie będę
pić tylko gorącą herbatę z termosu, a jeśli jej zabraknie, to wtedy - gdybym
nie chciał rozpalać znowu kuchenki - będę posiłkować się strumieniami. Wodę ze
strumieni popijałem już wcześniej, ale wydaje mi się, że to dopiero w tej
właśnie chwili podrażniłem gardło. W wyniku tego, pod koniec dnia będę czuć się
jakby "w stanie podgorączkowym", a przez kolejne 2-3 dni będę czuć się o
porankach i wieczorami zwyczajnie źle, a gardło będzie dosyć mocno dokuczać. Na
szczęście za 3-4 dni objawy znikną.
Podchodzenie kolejną rzeką. Widoczność coraz bardziej maleje, mgła coraz
bardziej gęsta. Robię się zmęczony.
Dojście do kolejnej sporej rzeki i rozbicie namiotu. Na dziś koniec!
Przy rozbijaniu obozu o mało nie zadeptałem tego maleństwa

Gardło daje się we znaki
Miejsce biwaku: 75.486115, 110.385979
https://www.google.ch/maps/place/75%C2% ... 110.385979